O „Bezbronnej kresce” T. Dąbrowskiego

 

Od harlequina do Houellebecqa, czyli poeta w świecie odwróconego pytajnika*

Zbigniew Radosław Szymański

 

Poeta pisze romans, jemu to przystoi, wszak pisze wiersze, zajęcie śmieszne, więc się śmieszności nie boi. Zajęcie śmieszne, do którego niełatwo się przyznać: Tak, wiersze… To zawsze brzmi niezręcznie, jakby się człowiek przyznawał do jakiejś wstydliwej choroby.

Tadeusz Dąbrowski, poeta o sporym już dorobku i doświadczeniu, trochę być może skrępowany „wstydliwą chorobą”, pozazdrościł poczytności autorom harlequinów i postanowił, jak mówi w wywiadach, napisać książkę lekką, rozrywkową, ot taką na jedną podróż  Pendolino na trasie Gdynia-Kraków, przy założeniu, że owo Pendolino przyjedzie na miejsce z lekkim, planowym opóźnieniem. Na tyle dużym, by ci, którzy przy lekturze „Bezbronnej kreski” zasną, zdążyli się obudzić, a ci, którzy z wypiekami na twarzy pogrążyli się w lekturze, zdążyli ochłonąć. Dąbrowski jest bystrym obserwatorem  codzienności i potrafi zakpić z naszych przywar, czy też stadnych, zgodnych z modnymi trendami zachowań. W tym przewrotnym romansie aż się roi od sarkazmu, od solidnej dawki ironii w opisie tła, jak i samych głównych bohaterów, przy czym trzeba przyznać, że autor-narrator, nie oszczędza także i siebie. A wszystko to przyprószone mgiełką poezji, nostalgii za uczuciem pięknym i wzniosłym, tęsknoty za tym, co niezbrukane i niezniszczone modnym, ponowoczesnym schematem.

Czy romans wyklucza ironię? Chyba nie, istnieje bowiem coś takiego jak ironia romantyczna, która charakteryzuje się postawą dystansu wobec świata i twórczości, eksponowaniem prymatu artysty wobec dzieła, traktowaniem twórczości jako gry, a także z idącą za tym tendencją do łączenia różnych konwencji literackich, form obrazowania, czy stylów.

Piszę coś, co jest zbyt jedyne, by mogło ujrzeć światło dzienne. Z tego pisania dowiaduję się jednakczegoś nowego o sobie i często jest to wiedza bolesna – pisze Dąbrowski i dodaje: Zmagam się zwłasnymi słabościami. I tak oddalając się od tego siebie z wiersza, zarazem ratuję tekst.

To taka autorska minoderia, próba przekonania czytelnika, że to, co czyta, to wyłącznie fikcja literacka i on, w tym wypadku narrator opowiadający nam historię romansu-nieromansu, nie jest bohaterem opowieści. Rozumiemy słowa autora, przymykamy oko udając, że mu wierzymy i dalej modnym, wzorowanym na internetowym „Pudelku” zwyczajem, oglądamy ten jego striptiz, podobnie jak Megan:…gdy jej patyczkowate dłonie wertują moją książkę, gdy jej kiczowate oczy rozbierają mnie do rosołu.

Dąbrowski z przymrużeniem oka pozuje przed nami na twardziela, takiego polskiego „macho” wiedząc dobrze, że wszystko, co zbyt piękne, autentyczne, bywa kiczowate, a sentymentalizm nie przystoi poważnemu autorowi. Dlatego też opisując Megan, obiekt swego erotycznego zauroczenia i adoracji, współpartnerki w grze, którą zgodnie z regułami ponowoczesności prowadzą, pisze: …blondynka o kiczowatych oczach. Nie oczy jak bławatki, nie oczy jak węgielki, co pewnie chciałyby przeczytać czytelniczki Harlequina, lecz epitet na tyle wieloznaczny, że każdy może sobie wypełnić ten opis zgodnym z własnym doświadczeniem, obrazem. Takim polskim „macho” jawi się też autor w momencie, gdy w polskiej knajpie na Greenpoincie zamawia niezliczoną ilość przysmaków z karty dań, chcąc zaprezentować partnerce polską kuchnię i polską gościnność: Flaki wołowe, wątróbka wieprzowa, kaszanka z cebulą, kiszka ziemniaczana, tatar, gulasz z żołądków, ozory i czerniona – zaordynował, by po skonsumowaniu tego wszystkiego, szerokim gestem, typowo polskim „zastaw się a postaw się” zapłacić słony rachunek(140 USD, zgroza!).

A nie był to najwyższy rachunek jaki w usidlaniu Megan poeta zapłacił. Wcześniejsza wizyta we włoskiej knajpce była znacznie kosztowniejsza: Gdy przyszedłem z toalety, rachunek już czekał na stole. 219dolarów. – Mam ci coś dołożyć? – kurtuazyjnie spytała Megan. – Daj spokój – odpowiedziałem, dopisując do rachunku 40 dolarów napiwku.

Dużo poświęcam uwagi sprawom finansowym brylującego na salonach i salonikach Nowego Yorku poety, ale dla mojego pokolenia, które przemierzało świat, gotując sobie jajecznicę na hotelowym żelazku i żywiąc się zupkami w proszku, ta rozrzutność jest trudna do zaakceptowania. Z pewnością Tednie pochodził z Krakowa, ani z Poznania. Na szczęście nie całkiem się ten rycerski autor wyalienował z naszej polskiej mentalności. Zaraz  po tym, gdy: Rozliczyłem się z panią Krystyną tak, że była zadowolona, z typowo polską zaradnością: …poprosiłem o zapakowanie reszty jedzenia, poza ozorami, w styropian.

Nie do końca jak widać dał się nasz bohater zamerykanizować. Za to dzielnie broni naszej dobrej, samczej reputacji w wielkim świecie: Gdy za czwartym otwarciem szafki stojącej przy łóżku okazało się, że nie ma więcej gumek, ogarnęła nas melodramatyczna melancholia. Co testerka naszej polskiej jurności skwitowała słowami: Już dawno nie było mi tak dobrze […]Chłopaki z Europy są jednak dużo fajniejsi. W imieniu tych chłopaków bardzo autorowi dziękuję.

To już jednak inne pokolenie Polaków przybywających do kraju Wielkiego Brata. Już nie sterani codzienną pracą przy usuwaniu eternitu, konsumenci konserw dla psów, ale osoby bez kompleksów, dobrze wykształcone, znakomicie posługujące się językiem (nie tylko w zapasach erotycznych), śmiało wkraczające w amerykańską rzeczywistość.

Ted jest poetą przebywającym w Nowym Yorku na stypendium w ramach którego odbywa liczne (co ważne: płatne, co w rzeczywistości polskiej jest ewenementem) spotkania poetyckie promujące jego twórczość. Przypadkowo spotyka na stacji metra dziewczynę, Megan, architektkę z Kanady ograniczającą się, jak dotychczas, wyłącznie do instalacji na papierze, czy też tych instalacji fotograficznej dokumentacji. Jedno z tych dzieł podarowała Tedowi: Czarno-biały wydruk przedstawiał trzynaście – specjalnie liczyłem, by doszukać się ukrytego sensu – przecinających się linii, niektóre z nich były całkiem proste, reszta łamała się w trzech czwartych długości. […]

– Ciągle mam problem z tą bezbronną kreską biegnącą ku krawędzi – Megan powoli przesunęła po niej małym palcem, który drżał z przejęcia, jakby sunął po brzytwie.

Takimi bezbronnymi kreskami są bohaterowie tego romansu- nieromansu. Dąbrowski swobodnie bawi się konwencjami literackimi, formą, słowem i frazą, świadom, że: Nie ma wyraźnej granicy między życiem a wyobrażeniem życia, egzystencją a fabułą, krwią a tekstem.

Od wątków romansowych przechodzi do kreskówki, do stylu wręcz komiksowego, by wreszcie zbliżyć się do gorzkiej ironii rodem z Houellebecqa. Z tym wielkim krytykiem naszej zdekonstruowanej cywilizacji łączy Dąbrowskiego pesymizm w ukazaniu całej tej komiksowej scenerii w jakiej przyszło żyć bohaterom jego książki. Bohaterom papierowym, tak jak z tektury szkła i pleksi jest budowana opisywana rzeczywistość. Świat dzisiejszy jest światem wirtualnym, wymyślonym przez tabloidy, powielanym przez media i zbyt często bezkrytyczną sztukę. Nawet język bohaterów ulega degradacji do pojęć dyktowanych przez masową kulturę: Dopiero teraz odwróciłem się w jej stronę i zeskanowałem w spokoju jej twarz z czułością i precyzją dłoni niewidomego. Ta czuła precyzja i dobrotliwa ironia, mimo podobnej do Houellebecqa oceny teraźniejszości, odróżnia go od cynizmu francuskiego autora.

Nie jest sztuką opisać świat widziany przez okno. Sztuką jest opisać okno widziane przez ten świat,zwykł mawiać znakomity aforysta i fraszkopisarz Tadeusz Buraczewski. I Dąbrowski właśnie owo okno opisuje. To okno, które każdy nosi w swojej wyobraźni, swoim sumieniu, w swoim odgradzaniu się coraz grubszą szybą od tego, co na zewnątrz. Żeby zrozumieć siebie, swoje miejsce, musimy nabrać pewnego dystansu, odejść na pewną odległość. Jedni, chcąc  dowartościować swój topos, wyjeżdżają do krajów III świata, by powróciwszy cieszyć się swoją małą, ale bezpieczną stabilizacją. Inni rzucają się w samo oko cyklonu gnającej ku zagładzie cywilizacji, a że oko bywa zazwyczaj najspokojniejszym i najbezpieczniejszym owego cyklonu organem, więc nic dziwnego, że Dąbrowski uczynił owym okiem Nowy York, znudzoną  trwaniem tego świata targanego cyklonem, prowincję.  Ted zdaje sobie sprawę, że te wszystkie drapacze chmur, Statua Wolności, to tylko atrapy, symbole mające przysłonić pustkę współczesnego świata i samotność bohaterów, którą tak znakomicie oddał w swoich obrazach już kilkadziesiąt lat temu Edward Hopper.

Edward Hopper, „Nighthawks”, 1942

Ted przypomina niekiedy swoim ciepłym sarkazmem bohaterów Woody Allena. Dąbrowski nie czuje się jednak upoważnionym, by podobnie jak Houellebecq, bić w wielki dzwon. Mimo stosunkowo młodego wieku, jak na przyszłego Noblistę (2050 r.) wie, że wszystko przeminie, i jeśli coś pozostanie, to te kilka chwil, spędzonych z partnerką, którą powoli zaczynał rozumieć. Która w tej prowadzonej przez oboje bohaterów grze zdecydowała się odsłonić. Dopuścić Teda do rodzinnych tajemnic (scena łóżkowa z przeglądaniem zdjęć). Niczym nimfa Calypso Odysowi, Megan wręcza Tedowi klucz: Jako pierwszy z jej dotychczasowych bohaterów dostałem klucz?

Klucz do czego? Do zrozumienia, pamiętania, bezpiecznego poruszania się miedzy Scyllą konieczności a Charybdą serca? Czy ona również zaczynała rozumieć jego, z tymi wszystkimi słowiańskimi zaletami i przywarami?: A może czuła mnie bardziej niż przypuszczałem i rozumiała, że człowiek słowiański potrzebuje bólu?

Trudno powiedzieć, dalszego ciągu na razie autor nie planuje, a z książki wynika, że ta chwila pozornego (a może prawdziwego) szczęścia, była tylko dwutygodniowym epizodem. Wyjazd do Polski był ostatecznym pożegnaniem z Megan, a właściwie jej pożegnaniem z Tedem. To ona ustalała reguły gry, co doskonale zauważył Ted: …zastanawiałem się, jak wyreżyserować dwa ostatnie dni z Megan, żeby wreszcie przestała grać. W jaki sposób przełożyć ją na lewą stronę, by móc obejrzeć szwy. I dowiedzieć się z metki, czy prać ją ręcznie, czy chemicznie. Jak sprawić, by się trochę do mnie przywiązała. Nie jak do instalacji. Lecz jak do widoku z okna.

Gra. Gra prowadzona do końca. Słowa-klucze, gesty doskonale wyuczone, zgodne z kodem ponowoczesności. Nawet sceny erotycznych zbliżeń, które mogą szokować czytelnika przyzwyczajonego, że opis zbliżenia kończył się z chwilą wejścia do alkowy, pozostawiając resztę wyobraźni czytelnika, przypominałyby literaturę porno, czy też brutalność Houelbecqa, gdyby nie maestria Dąbrowskiego, potrafiącego ten wyświechtany schemat erotycznych zapasów uwznioślić odrobiną poezji. Bohaterowie Dąbrowskiego to takie bezbronne kreski manipulowane przez narzucony jakimś lemingowym zatraceniem scenariusz.

Tym, co po tej grze pozostaje, jest pustka i tęsknota. Taka jak u Nabokova, w równie krótkiej prozie Maszeńka,  autora, jak i Dąbrowski, słowiańskiego, rzuconego w wir gry, której reguły  były dla niego obce. Antidotum, odreagowaniem pustki, jest język, jest potrzeba pisania: Ciągnij to dalej, nie odpuszczaj, widzisz, już działa, piszesz i wymazujesz, co z tego, że to był hologram, a teraz to jest jedna z miliona możliwych historii. To jest twój życiorys. Życiorys nie polega na tym, że opisujesz dzień po dniu swoje życie, życiorys polega na tym, że każdego dnia to samo opisałbyś inaczej. Dąbrowski pisze, broniąc się przed pustką i etyczną degradacją. Język jego jest, jak przystało na poetę, silnie zmetaforyzowany z piętrzącymi się, wielopoziomowymi opisami stanów psychicznych. Można zaryzykować twierdzenie, że język jest jednym z głównych, kto wie, czy nie najważniejszym, bohaterem tej opowiadanej przez poetę historii. Jak blisko jest ta proza poezji, jak się wzajemnie przenikają, może świadczyć fragment poświęcony uczuciu, które przenika całą książkę, tęsknocie. Żeby to uzmysłowić spróbuję ten cytat zapisać w słupek wiersza:

Tęsknota nie ma fabuły.

To zdarty fresk.

Czysta zmięta kartka.

Martwy język.

Czarny kwadrat, na czarnym tle.

Przecież te kilka zdań jest gotowym wierszem, godnym tego, by zaistnieć w kolejnym tomiku autora.

Czy Megan odsłoniła się na tyle, że Ted znalazł do niej klucz? Tego jednoznacznie nie da się powiedzieć. Za to Dąbrowski podaje nam jak na tacy klucz do zrozumienia pewnych tajemnic jego stylu, odsłania przed nami swój literacki warsztat. Do książki dołączona jest krótka proza Lydii Davis pt. „Przeliczyć to wszystko”, bardzo przypominająca sposób pisania Dąbrowskiego: Leżeliśmy w łóżku i zapytała mnie: myślisz, że jestem gruba?” – czytamy słowa amerykańskiej autorki i zaraz przypomina się odpowiedni fragment u Dąbrowskiego – Uważasz, że jestem gruba? – wypaliła ni stąd, ni zowąd. Swoją drogą, ciekawe byłoby napisanie tej historii („Bezbronna kreska”) raz jeszcze, ale tym razem widzianej oczami Megan. Mógłby to zrobić sam autor, ale może i Lydia Davis.

Dojeżdżamy do Krakowa. Pendolino spóźniło się ponadplanowo, dając chwilę na odrobinę refleksji po lekturze „Bezbronnej kreski”. Na okładce  widnieje odwrócony do góry nogami drapacz chmur z zaostrzoną, niczym w strzykawce, iglicą. Dąbrowski chciał nas zainfekować Nowym Yorkiem, wielkim (jak na współczesne czasy) zauroczeniem, może i miłością. W moim wypadku to się jemu udało. Już czekam niecierpliwie na drogę powrotną, by jeszcze raz pochylić się nad „Bezbronną kreską”, próbując ją na swój sposób oswoić. A że być może będzie to zupełnie inna kreska niż chciałby autor? Cóż, sam sobie winien, wszak na jej bezbronność sam się zgodził.

*Odwrócony pytajnik jest znakiem ironii zaproponowanym przez francuskiego poetę Alcantera de Brahma, pod koniec XIX wieku. Myślę, że ten znak unosi się nad całą twórczością Tadeusza Dąbrowskiego.

 

Chłopak z Europy – Zbigniew Radosław Szymański

 

Tadeusz Dąbrowski, Bezbronna kreska, Biuro Literackie, 2016.